Lubię siedzieć w samotności, odosobnieniu. Zazwyczaj popadam w zamyślenie. Czasem nie odróżniam granicy, tej cienkiej linii, między rzeczywistością, a tym co się kryje w głębi mojej głowy. Zdarza się nawet, że nie istnieją dla mnie ludzie, wyobrażam ich sobie raczej jako bezrozumne zombie, które bez większego zaangażowania pałętają się po świecie. Nie widzę ich przyszłości, tak samo jak nie widzę przyszłości dla siebie. Życie jest nudne, mozolne i mętne. Jednym słowem jest to dno.
Tak czy owak, dziś uznałam, że nie będę znów siedzieć w domu i rozmyślać o przyszłości. Przecież to jest tracenie czasu. Ubrałam czarny płaszcz, czarne buty i szczelnie owinęłam twarz, w połowie, szarą chustą. Dziś jest wietrzny i chłodny dzień. Powiedziała bym nawet, że to idealny dzień by wyjść z domu i odprężyć umysł. Kiedy byłam już gotowa na spotkanie ze światem wyszłam przed dom. Chłodny wiatr od razu owiał moją twarz i zafalował włosami. Poczułam ciarki na plecach, ale wątpię by to było spowodowane zimnem...
Szłam opustoszałym chodnikiem, nie było tu ani jednego człowieka. Chyba faktycznie wybrałam najlepszy dzień. Nawet samochody dziś tutaj nie jeździły. A wiatr się wzmagał z każdym moim krokiem. Stąpałam powoli, rozkoszowałam się tą ciszą i spokojem. Gdyby każdy dzień mógł tak wyglądać... Co chwila mrużyłam oczy, ni to z zza ostrego słońca, ni z łez, kiedy je przymykałam pogrążałam się w mojej wyobraźni. Czasem spoglądałam leniwie na szare niebo, dostrzegałam tam przemieszczające się w swoim własnym rytmie ptaki. Przyszło mi do głowy, że chciała bym być ptakiem, być taka wolna, choć przez chwilę...
Moje marzenia tak mnie pochłonęły, że nawet nie wiem kiedy, zawędrowałam na szczyt klifu tuż za całym tym zgiełkiem mojego rodzinnego miasteczka. Tutaj było całkiem cicho, nawet szum wiatru nie był w stanie zagłuszyć mojego oddechu czy bicia serca. Czułam się tu naprawdę wspaniale, cudownie, po prostu idealnie. Mogła bym tu zostać na zawsze. Usiadłam na chłodnej trawie pod drzewem, którego gałęzie wiatr unosił w górę i kierował w stronę zbocza. Oparłam głowę o pień i zamknęłam oczy. Powrócił do mnie obraz ptaków dryfujących po niebie...
I tak nagle jak się tu znalazła, tak nagle coś sprawiło, że jak we śnie moje ciało podniosło się chwiejnie z ziemi i ruszyło delikatnymi, spokojnymi krokami do brzegu zbocza. Nadal miałam zamknięte oczy. Wiatr zerwał mi z szyi moja chustę która zataczając koła spadała w dół. Wtedy otworzyłam oczy. Widziałam jak wiatr kołysze chustą spadającą coraz niżej i niżej. Poczułam jak moje ręce mimowolnie się rozkładają. Nie opierałam się temu, lecz całkiem temu poddałam. Teraz moje serce biło mocniej, jak by się wyrywało, jak gdyby pragnęło tego co teraz chodziło mi po głowie. I wtedy coś pchnęło mnie by skoczyć. Stanęłam na samym brzegu klifu i runęłam w dół...
Ah, gdybym wiecznie mogła czuć to co w tym momencie. To uczucie całkowitej wolności i swobody. Dokładnie jak ptak. Poczułam to co chciałam, wiedziałam, że to się nie skończy dla mnie dobrze, ale każde marzenie można spełnić, a powinno się to zrobić za wszelką cenę. Nawet jeśli przypłaca się to własnym życiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz