niedziela, 29 listopada 2015

Tytułu brak. Może jesień.

Biegł najszybciej jak potrafił. Powoli tracił oddech. Ale nie mógł przestać biec. On gonił go. Chciał by się zatrzymał. Dlatego musiał biec, nadal biec, bez przerwy. W tej szaleńczej ucieczce. Nie widział go, wszędzie panował mrok. Jedynie latarnie ustawione co pięćdziesiąt metrów dawały mu jako takie poczucie bezpieczeństwa. Ale był pewien, że to złudne wrażenie. Nigdy nie był bezpieczny. Uciekał już tak długo.
Co kilkaset metrów przystawał by zaczerpnąć tchu. Opierał wtedy drżące dłonie, na jeszcze bardziej drżących kolanach i wciągał chłodne, przepełnione wilgocią powietrze do płuc. Te kilkusekundowe postoje dawały mu miniaturowe przypływy sił. Gdyż w momencie zatrzymania czuł jego oddech na plecach. Było to prawdopodobnie złudzenie, ale dzięki temu dawał rade wciąż uciekać.
Kiedy to się zaczęło? Lata temu, wraz z rozpoczęciem jesieni. Od tamtego momentu, co roku musiał się ukrywać. A gdy go znaleźli musiał uciekać. To nigdy się nie skończy. Chyba, że da się im złapać. Byłoby to samobójstwem. Ale często nad tym myślał. Czy nie lepiej byłoby umrzeć, niż uciekać przez całe życie? Przestać się bać się na każdym kroku? Mimo to wciąż miał malutką nadzieję, że któregoś dnia to się skończy. Teraz gonił go tylko ON, a był silniejszy niż kiedyś. Co dawało mu przewagę nad uciekającym człowieczkiem. Uciekinier wciąż łudził się, że uda mu się uciec i wrócić do swojego bez stresowego życia wraz z żoną i czwórką wspaniałych dzieci.
Jednak teraz, ślizgając się na mokrych jesiennych liściach, wdychając stęchłe powietrze przepełnione śmiercią i strachem, kuśtykał, potykając się, co chwilę. Był całkiem przepocony, a kropelki deszczu lecącego z nieba wcale nie ułatwiały mu szaleńczego biegu. Był zmęczony i senny. Nie miał się gdzie zatrzymać, nie mógł odpocząć. Latarnie często gasły, lub migotały swoim blado żółtym światłem. Po obu stronach drogi rosły drzewa, wysokie i mroczne. Większość straciła już swoje liście, przez co były jeszcze bardziej upiorne. Kojarzyły się z drzewami wisielców. Starał się nie rozglądać, bo on mógł kryć się gdzieś między drzewami, w zaroślach, bacznie go obserwując i czekając na jakiekolwiek drobne potknięcie. Wtedy byłoby po nim.
Adrenalina intensywnie płynęła w żyłach Roberta. Był gotów nie zatrzymywać się ani na chwilę. Chociaż zdawał sobie sprawę, że jego ciało szybko traci siły i niedługo będzie potrzebowało odpoczynku. 
Po pewnym czasie zobaczył w oddali migoczący neon. Serce załomotało mu z narastającą nadzieją. Mimo ogromnego, wciąż zwiększającego się zmęczenia przyspieszył kroku. Migoczące czerwone światło dawało nadzieję na ratunek lub, chociaż tymczasowe schronienie. Neon głosił "Tanie noclegi". Budynek był raczej niewielki. Zaledwie parterowy motelik, w całości zbudowany z czerwonej cegły, o płaskim zadaszeniu. Nie było to miejsce luksusowe, ale na ten moment nie miało to znaczenia. Jeszcze raz spojrzał na czerwony neon, który był czymś w rodzaju latarni wskazującej drogę zagubionym marynarzom.
-Tego mi było trzeba - rzekł i gwałtownie obrócił głowę spoglądając za siebie. Przecież ostrożności nigdy za wiele. Upewniwszy się, że nikogo za nim nie ma, pomaszerował  w stronę wejścia. Czując jak niepokój powoli ustępuje miejsce uldze nacisnął na klamkę i wszedł do budynku. 
Hol prezentował się raczej skromnie. Miejscami ze ścian odłaziła wyblakła tapeta. Firanki w oknach były pożółkłe. W centrum stał stary zdezelowany kontuar, za którym siedział młodo wyglądający mężczyzna. Wpatrując się bezmyślnym wzrokiem w niewielki ekran podróżnego telewizora, wyświetlającego reklamę jakiejś zupy błyskawicznej „Po której syty będziesz CAŁY DZIEŃ!", nawet nie podniósł głowy by zobaczyć przybyłego do motelu człowieka. 
-Potrzebuję pokoju, na jedną noc...- Gdy Robert mówił, głos mu drżał. Jednak zabrzmiał nad wyraz poważnie. Mężczyzna za kontuarem nadal nie wykazywał żadnego zainteresowania. Wyciągnął spod lady jeden z kluczy, raczej nie przywiązywał wagi do tego który z kluczy podał. Po czym wskazał na księgę leżącą po jego lewej stronie, nie odwracając wzroku od telewizora. -Wpisuje się pan i płaci rano. Miłej nocy.
Robert uniósł długopis przywiązany do księgi i zamaszystym ruchem wpisał swoje imię i nazwisko obok dzisiejszej daty: Robert Felston 31 październik. Zabrał klucz, na którego breloku pisało 31 i pokierował się korytarzem do owego pokoju. 
Pokój nie był bardziej zadbany od korytarza, co nie było raczej niczym dziwnym. Tutaj tapety też odłaziły od ścian, miejscami nawet były nieco pozdzierane. Narzuta na łóżku pachniała stęchlizną, więc gdy podszedł do łóżka od razu zrzucił ją na podłogę. Jeszcze raz obejrzał się za siebie, podszedł do drzwi, poruszył klamką i gdy był pewien iż nikt nie wejdzie podczas jego odpoczynku, wrócił do łóżka i szybko zasnął z twarzą wtuloną w poduszkę.




Kobieta w polarowym szlafroku w kolorze śliwki z podartymi papuciami na stopach i włosami spiętymi w koński ogon, schodziła właśnie po schodach. Szurała przy tym ociężałymi stopami po drewnianej podłodze. 
Pierwszym miejscem, jakie zawsze odwiedzała po przebudzeniu była kuchnia, tak było i tym razem. Weszła do wykafelkowanego pomieszczenia i nacisnęła przycisk "ON" na ekspresie do kawy. Gdy urządzenie zaczęło pracować, głośno jak zawsze co oznaczało -Dobra. Robię tę cholerną kawę. - Stała oparta o brzeg blatu i patrzyła otępiałym wzrokiem na pusty kubek. W momencie, kiedy maszyna wydała z siebie drażniący, pikający dźwięk. Kobieta rozbudziła się i nalała sobie gorącej, czarnej cieczy do białego kubka z napisem "Tym razem się uda". Kubek dostała od męża na 15 rocznicę ślubu. Usiadła do stołu, posłodziła płyn i zaczęła mieszać. Wciąż powoli się rozbudzała, ale zdawała sobie sprawę, że dzieciaki zaraz wstaną i trzeba będzie zrobić im śniadanie. Dlatego przycisnęła gorący kubek do skroni i czekała aż temperatura obudzi ją do końca. 
Odstawiła kubek na ceratowym obrusie w kolorowe kwiaty i wstała od stołu. Podeszła do lodówki, dokładnie wtedy, kiedy usłyszała kroki na piętrze. Coś jednak szybko odwróciło jej uwagę. Na drzwiach lodówki wisiała żółta karteczka. Odkleiła papier i trzymając go drżącą dłonią zaczęła czytać zawartą na nim treść.
"Kristen, kochanie.
On tu jest. Znalazł mnie. Muszę uciekać. Przez najbliższy czas mnie nie będzie. Przepraszam. Nie chcę was narażać. Powinniście uciekać! Jedź z dziećmi do Twoich rodziców! 
Niedługo wrócę! 
Kocham Rob."
Kolana jej się ugięły. Myśli wirowały. Powoli opanowywał ją gniew. W tym momencie miała ochotę jednocześnie płakać i uderzyć Roberta w twarz. Ale nie mogła teraz myśleć w ten sposób. Powinna wziąć się w garść i dowiedzieć się co się dzieje. Dlatego pierwszym o czym pomyślała po napadzie złości było zadzwonienie do Roberta.
Jeszcze nim dzieci zeszły na dół, kobieta pomaszerowała do salonu i chwyciła telefon. Wybrała numer i zadzwoniła. Niestety, komórka Roberta była wyłączona, więc musiała szukać pomocy gdzieś indziej. Od razu pomyślała o teściowej. Mimo wczesnej godziny, wybrała numer i zadzwoniła.
Wybrany numer nie odpowiadał. W takim razie teściowie są zajęci, albo jeszcze śpią. Co było teraz najbardziej niepożądaną, ale jakże prawdopodobną sytuacją. Sprawa była na tyle ważna, że Kristen nie mogła z tym czekać. Wysłuchując kolejnym sygnałów oczekiwania wpatrywała się w promienie słońca wdzierające się do salonu spomiędzy zasłon. Dzień dopiero się budził, ale zapowiadało się na to, że nie skończy się zbyt szybko. 
"Przepraszamy, ale wybrany numer nie odpowiada... Po sygnale nagraj wiadomość... Piiiiiiiiip"
-Niech to szlag! Odbierz ten pierdolony telefon! (...) Mamo! Musimy porozmawiać! Robert zniknął. Oddzwoń! To ważne. Szybko.
Z piętra zbiegła mała futrzasta kulka i zaczęła łasić się do kostek właścicielki, głośno mrucząc. Kobieta podniosła ją i zaczęła przeczesywać palcami jej miękkie futro. -Mio, chyba mamy problem. – rzekła kobieta drżącym głosem.
Kiedy po schodach zaczęły zbiegać dzieci, Kristen powróciła z krainy myśli. Od razu wróciła do kuchni i zaczęła szykować śniadanie. Czwórka dzieci to nie przelewki, zwłaszcza, jeśli mąż znika z domu. Do kuchni wbiegła dwójka najstarszych dzieci, Melanie oraz Jackson, bliźnięta w wieku 13 lat. Zaczęli się kłócić które ma pierwszeństwo w nalewaniu sobie herbaty. Co w pewien sposób rozczuliło zatrwożone serce Kristen. 


Około godziny 12 zadzwonił telefon. Teściowa nareszcie oddzwoniła. Wiadomość, którą miała do przekazania nie była nazbyt długa.
-Dobrze Kristen. Musimy się spotkać. Dzisiaj. Przyjadę do Ciebie. 
Rozmowa nie trwała długo, bo zdenerwowana kobieta nie miała siły dyskutować. Zależało jej by jak najszybciej zrozumieć, co się dzieje. Poza tym Marrie Witchin była wyjątkowo przejęta i głos jej się łamał z nerwów. Co oznaczało, że albo przejęła się zniknięciem syna, albo miała do przekazania coś nie cierpiącego zwłoki, albo jedno i drugie. 
Kiedy dzwonek do drzwi zadzwonił po godzinie oczekiwania. Młoda pani Witchin była osłabiona i zdenerwowana. Ale też zniecierpliwiona. Trzymała na rękach rocznego Henrego, który w obecnym momencie słodko spał. Bez zastanowienia otworzyła posiwiałej kobiecinie drzwi i wpuściła ją do środka. 
-Czy dzieci są w domu?
-Nie. Dopiero około 15 muszę odebrać Tiffany ze żłobka i przy okazji zebrać bliźniaki. 
-W takim razie możemy spokojnie porozmawiać. Chyba czas najwyższy byś dowiedziała się kilku ważnych rzeczy. Chodźmy do salonu. 
Kobiety usiadły w salonie na beżowej sofie. Kristen ułożyła Henrego ssącego kciuk, w wózku obok kanapy W pomieszczeniu było duszno i raczej nieprzyjemnie. Popołudniowe słońce oświetlało ich twarze. Po twarzy Marrie można było zauważyć, że jest zdenerwowana i nie wie jak powinna zacząć rozmowę. A Kristen natomiast coraz bardziej bała się tego, co może usłyszeć od rozmówczyni. Nie zmieniło to jednak powagi całe sytuacji. Rozmowa była tu bardzo potrzebna i nie można było z nią czekać. Rodzina Witchinów coś ukrywała. I nie był to raczej wygodny sekret. 
-Jest coś, czego nie wiesz o Robercie. I to może mieć coś wspólnego z jego zniknięciem. 
-Czyli? O co chodzi? – Kristen bujała wózkiem i bacznie przyglądała się teściowej. 
-No więc coś się stało kiedy Rob był mały. To stało się kiedy miał 5 lat. Posiadł wówczas wymyślonych przyjaciół. Nie byłoby to nic wielkiego, przecież dużo dzieci ich ma, prawda? –tutaj kobieta westchnęła i spojrzała z powagą w stronę okna. – Ale... był z tym pewien problem. Robert często odcinał się od wszystkich i rozmawiał tylko z nimi. Tak naprawdę bał się tych „przyjaciół” – mówiąc to Marrie pokazała gestem cudzysłów -. Był przerażony przez postacie, które sam stworzył. Z początku nie widzieliśmy w tym nic złego. Co było oczywiście błędem. Kiedy jednak problem się przeciągał, postanowiliśmy szukać pomocy. 
Na chwilę zapadła cisza. Starsza kobieta wzięła głęboki wdech, po czym powoli wypchnęła z płuc powietrze. Natomiast żona Roberta siedziała zdenerwowana, wpatrując się w swoje palce, którymi nieustannie poruszała. Cała ta sytuacja wyglądała dziwacznie i niecodziennie. Dwie kobiety i niemowlę siedzący w salonie, nieprzyjemna atmosfera i nieprzyjemne wspomnienia sprzed laty. 
-Pierwszy ze specjalistów, dr. Wanders, nie pomógł nam zanadto. Przepisał jakieś dziwne tabletki, które miały kojąco wpłynąć na chłopca. Był z tym pewien problem, niestety. Leki nie pomagały. Były całkowicie źle dobrane. Lekarz uznał problem Roberta za zaburzenie nerwicowe i na to chciał go leczyć. Nawet kiedy terapia nie dawała efektów, upierał się przy swoim, więc szybko z niego zrezygnowaliśmy.
  Kristen wstała i nalała sobie oraz rozmówczyni kawy do filiżanek. – Ile słodzisz? – wtrąciła i nasypała cukru do kawy. Marrie nie przerywała swojej opowieści. Momentami jednak zacinała się nie wiedząc co dalej powiedzieć.  Przeczesywała wtedy nerwowo włosy drżącą dłonią, lub stukała pomalowanymi na biało paznokciami o blat stołu. Często też głośno wciągała do płuc powietrze, by na chwilę przerwać i zebrać myśli.
-Robert bał się, bo istoty z jego głowy zaczynały mu grozić gdy łykał tabletki. Wtedy zaczęliśmy się martwić i szukać pomocy dalej. Kolejni lekarze mówili, że to schizofrenia i Robert powinien być poddany specjalistycznej obserwacji, oraz leczeniu. Nie mieliśmy wyjścia. W końcu razem z mężem postanowiliśmy, że najlepiej będzie jeśli zgodzimy się na leczenie w specjalistycznym szpitalu psychiatrycznym. – gdy o tym mówiła drżały jej wargi, to było prawdopodobnie najgorsze z jej wspomnień. Natomiast Kristen na wieść o szpitalu całkiem zgłupiała. Nie wiedziała już co ma myśleć. A obecna sytuacja wcale nie stawała się jaśniejsza. 
-Boże! On nigdy mi nie mówił, że był w szpitalu. To straszne. 
-Może nie chciał wracać do swojej trudnej przeszłości? Nawet ja, teraz gdy opowiadam ci o tym po tylu latach, bardzo źle się czuję i najchętniej zakończyłabym ten temat...
-Nie mamo, mów dalej, proszę.
  Po chwili nerwowego milczenia, przerywanego tylko cichym siorbaniem kawy. Starsza z kobiet odstawiła filiżankę na dębowy blat i z miną wyrażającą ból rozpoczęła dalszy ciąg opowieści.
-Kiedy już był w szpitalu, odwiedzaliśmy go sporadycznie, aby dać szanse lekarzom na odkrycie problemu i pomocy nam. Leczenie trwało bardzo długo i nie dawało pożądanych efektów. Robert nie był podatny na terapie, ani na leki. Każda rozmowa z lekarzem kończyła się długim milczeniem. To ONI kazali mu milczeć. Po którejś rozmowie, zapłakany przyznał swojemu psychiatrze, że grozili mu zabiciem jego rodziny, więc nie chciał nic mówić, by nas nie narażać. 
Lekarze powoli załamywali ręce. Terapia nie dawała efektów, a Robert marniał w oczach. Był coraz chudszy i prawie w ogóle nie spał. Czasem zdarzało się, że całą noc stał w kącie pokoju i szeptał. Nigdy nie udało się ustalić do kogo, ani co takiego mówił. Niedługo później lekarz poradził nam byśmy poszukali pomocy u jego zaprzyjaźnionego egzorcysty. 


Budząc się zobaczył na zegarku godzinę 03:10. Pozostał w łóżku i przeciągnął się od niechcenia, zastanawiając się gdzie jest. Dopiero po kilkunastu sekundach uświadomił sobie co stało się wczorajszego dnia. Cała poranna sytuacja, dokładnie od wczorajszej 03:10, aż do obecnej 03:10. 
Przypomniał sobie jak obudził się pełen lęku, słysząc chłodny oddech na swojej twarzy i cichy, acz stanowczy szept. Zobaczył siebie wybiegającego z sypialni z ubraniami w jednej ręce i butami w drugiej. Wyraźnie powtórzył na głos to co napisał w liściku, który zostawił żonie przypięty do lodówki. A później całą falę obrazów i odczuć, w których górował strach. To wszystko do niego wracało. Każde z wczorajszych wspomnień było wyraźniejsze, co nadawało mu grozy i powodowało dreszcz. Mężczyzna leżący pod kocem, w codziennych ubraniach, o śmierdzącym oddechu i zmierzwionych włosach, myślał teraz o swojej ukochanej żonie. O kobiecie, która nie miała pojęcia dlaczego zniknął, a jedyne co teraz miała to liścik i zapewne mnóstwo pytań. Ale nie mógł teraz wrócić, on by się domyślił, dom jest teraz zbyt niebezpieczny. Już kiedyś prawie stracił rodzinę, nie mógł na to pozwolić. Teraz jest dojrzałym i odpowiedzialnym mężczyzną. Nie mógłby pozwolić na skrzywdzenie kogokolwiek. 
Podniósł się na łokciach, usiadł na łóżku i stękając z bólu przetarł zaspane oczy. Spał naprawdę krótko, ale nie mógł sobie pozwolić na dłuższy sen, on mógł już tu dotrzeć, mógł zwęszyć jego strach, a może i jego chęć przetrwania. Bóg jeden wie czym to się karmiło.
W każdym bądź razie, wstał i poszedł do łazienki by wziąć szybką kąpiel. Rozebrał się do naga i wszedł pod prysznic. Strumień gorącej wody od razu go rozbudził, przez co poczuł się pewniej. Całe to poczucie pewności spłynęło jednak gdy wyszedł z kabiny i spojrzał na zaparowane lustro. Ktoś napisał na nim palcem „Robercie. Dobrze wiesz, że MNIE się nie pozbędziesz. Jestem częścią Ciebie.”
Zadrżał gdy tekst wrył się w jego mózg. Przez chwilę zaświtała mu nadzieja, że może to sobie uroił, że to wszystko zmyślił i teraz ucieka przed czymś czego nie ma. Ale ta myśl szybko uciekła. Zdawał sobie sprawę, że to żaden wymysł. To było coś realnego, tak bardzo jak woda która spływała z jego włosów, czy podłoga po której stąpał. Dlatego też przerażenie wzrosło, być może nawet sięgnęło swojego apogeum. Nadzieja na lepsze jutro uchodziła z niego jak powietrze z przebitej opony. Drżały mu ręce, a oczy szkliły się od łez. Wpatrywał się w znikający napis i myślał o tym co powinien teraz robić. Zataczając się wyszedł z łazienki by ubrać się w to co trzymał teraz w dłoniach. 
Nim wyszedł z pokoju zajrzał jeszcze raz do łazienki, ale napis na lustrze całkiem znikł. Teraz miał jeszcze większe wątpliwości, czy aby na pewno tego nie zmyślił. 


Popołudnoiwe słońce dodawało rozmowie dramaturgii. Kobiece twarze skryte były w półmroku, jedynie częściowo oświetlone ostrymi promieniami. Twarz Marrie wyrażała głęboki smutek. Smutek spowodowany wspomnieniem przeszłości, o którym teraz musiała mówić głośno, a chciałaby zapomnieć. Mały Henry zaczął płakać, więc Kristen wzięła go na ręce i wyczekująco patrzyła na milczącą teściową.
  - Ciężko mi o tym mówić kochanieńka... – westchnęła – zgodziliśmy się na zasięgnięcie porady u księdza, którego polecił nam lekarz. Był to duchowny o dziwacznym nazwisku, o ile dobrze pamiętam brzmiało ono Deodor. W każdym bądź razie, zaprosiliśmy owego człowieka do naszego domu, gdzie od tygodnia już przebywał Robert. Duchowny zapowiedział nam, że jeśli dojdzie do egzorcyzmu, nie będzie to miłe przeżycie dla żadnego z nas. Dlatego uprzedził, że jeśli nie chcemy brać w tym udziału, nie musimy, a wówczas on zaprosi jednego ze swoich kleryków. Obydwoje postanowiliśmy być przy Robercie, więc staliśmy się jako taką pomocą dla ks. Deodora. 
Nim podjęto decyzję o egzorcyźmie, ksiądz musiał odbyć tzw. Próbny egzorcyzm. Nakazał klęknąć Robrtowi i zacząć się modlić. Pamiętam jaki był wtedy przerażony. To działo się wiele lat temu... – Kobieta pociągnęła kolejny łyk kawy i zmrużyła oczy. Po policzku spłynęła jej łza. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, nawet mały Henry przestał gaworzyć na rękach matki i jedynie bawił się kosmykiem jej włosów. – Więc, gdy egzorscysta nakazał demonowi się ujawnić, nic się nie stało. Czekaliśmy tylko kilka minut, ale było to coś, jakby czas zwolnił. Miałam wtedy nadzieję, że wszyscy się mylili. Ale to ja się myliłam. – W tym momencie starsza kobieta załamała ręce i ukryła twarz w dłoniach. Słychać było jak pociągała nosem, co oznaczało, że płakała. Kristen uwolniła wtedy jedną z dłoni i dotknęła nią ramienia rozmówczyni. – Marrie, nie musisz kontynuować jeśli sprawia Ci to taki ból... – Jednak ona podniosła się, przetarła oczy mankietem koszuli i spojrzała synowej prosto w oczy. – Moja mała Kristen, powinnaś to wiedzieć. Cieszę się tylko, że mój mały wnuczek jest na tyle malutki, że nie rozumie tego o czym rozmawiamy. Wracając... Po tych kilku minutach w oczach mojego syna pojawiło się coś czego nigdy nie widziałam, jakby dwa małe szalejące ogniki. Upadł wtedy na podłogę i zaczęło nim szarpać, jego oczy przekręciły się w tył ukazując nam przekrwione białka, a z ust wypływała biaława, spieniona ślina. Do teraz myśl o tym przyprawia mnie o dreszcze. Po chwili konwulsje ustały. Robert podniósł się na łokciach, usiadł i patrzył z nienawiścią na duchownego. Chociaż to nie do końca on patrzył, bo to nie były oczy mojego syna. Był wtedy kimś innym, kimś kogo głos brzmiał przerażająco. Ksiądz kilkakrotnie powtórzył modlitwę, a to coś w Robercie się śmiało, to był najstraszniejszy rechot jaki kiedykolwiek słyszałam. Gdy ksiądz po raz kolejny nakazał demonowi by się ujawnił, ten wrzasnął basowym głosem „Jam jest Abbadona, Anioł Czeluści, nie masz mocy by mnie wypędzić z tego ciała głupcze!” Nakazano nam się wtedy głośno modlić i nie patrzeć Robertowi w oczy. Z ust chłopca dobywały się kolejne głosy, części z nich w ogóle nie rozumiałam. Wiem tylko, że demonów było więcej. – Kristen miała w oczach strach. Patrzyła z głębokim niedowierzaniem w zapłakaną twarz teściowej. Mimo mnóstwa rodzących się pytań, nie odważyła się żadnego zadać. Nie przerywała kobiecie monologu, jedynie głaskała ją pocieszająco po ramieniu, wciąż przytulając syna do piersi. – To trwało bardzo długo. Momentami czułam, że nie dam rady. A demony to wyczuwały. Rzucały wówczas w moją osobę obelgami, krzyczały i śmiały się. W momencie kiedy mój syn patrzył na mnie jak na ladacznicę, nie dałam rady i wybiegłam. Siedziałam na klatce schodowej szlochając. Nie wróciłam do salonu aż do końca. Słyszałam tylko wrzaski demonów na przemian z krzykami cierpienia mojego dziecka. W tle wciąż powtarzana była modlitwa. Wszystko skończyło się nocą. Robert padł wtedy na ziemię wykończony i spał. Egzorcyzmujący go ksiądz powiedział nam, że teraz musimy Roberta bacznie obserwować i wyjechał. Od tamtego czasu mieliśmy spokój, a przynajmniej tak mi się wydawało. 
Teraz siedziały obok siebie milcząc, a jedyne dźwięki im towarzyszące to gaworzenie chłopca oraz tykanie zegara. W pomieszczeniu panowała bardzo nieprzyjemna atmosfera i żadna z kobiet nie miała zamiaru nic mówić. Trwały tak w milczeniu, czekając. Chociaż żadna nie wiedziała na co. 
-Przykro mi – powiedziały w tym samym momencie i spojrzały nerwowo w różnych kierunkach. 


Na korytarz wyszedł około godziny 06:15. Pomaszerował w kierunku centralnej części holu, gdzie stał kontuar. Wszystkie kinkiety się świeciły, co było stosunkowo dziwne o tak wczesnej porze. W holu nie dostrzegł żywej duszy. Jednak dało się słyszeć ciche dźwięki telewizora. Robert powoli podszedł do blatu i położył na nim klucz. Poczekał chwilę, chcąc zapłacić, ale mężczyzna który siedział tu nocą nie zjawiał się. Dlatego kiedy Rob dostrzegł uchylone drzwi prowadzące na zaplecze postanowił iść i poszukać tam pracownika.
Mimo powoli wzrastającego strachu, ciekawość i chęć uczciwości nakazywały bohaterowi odnalezienie tego niezbyt przyjaznego osobnika. W pomieszczeniu socjalnym panował prawie całkowity mrok. Dopiero po chwili, gdy wzrok Roberta przywykł do ciemności mężczyzna mógł dostrzec podejrzany kształt w kącie pokoju. Powoli zaczął iść w tamtym kierunku. Nogi powoli zaczynały mu drżeć, a oddech przyspieszać. Miał wrażenie, że z każdym krokiem jego ciało staje się cięższe. Gdy był już zaledwie krok od leżącej sylwety, mimowolnie zakrył usta i nos dłonią. Bowiem uderzył go smród jakiego jeszcze nigdy nie czuł. Na podłodze leżały zwłoki, dziwacznie powykrzywiane. Głowa martwego człowieka opierała się na mostku, a oczy spoglądały pusto w kierunku Roberta. Dopiero po chwili ten zorientował się, że stoi w kałuży krwi. Jego ciało na chwilę całkowicie znieruchomiało, sparaliżowane strachem. Nim odzyskał nad nim panowanie, zauważył na ziemi kartkę. Długo zbierał się w sobie by ją podnieść. Ale czuł, że musi to zrobić.
Wziął wymięty świstek papieru w dłoń. Obudziła się w nim niechęć i obrzydzenie w momencie kiedy zrozumiał, że kartka jest zbryzgana krwią, jak również tekst na niej pisany był nią pisany. Tak naprawdę jednak, najbardziej przeraziła go wiadomość. Gdyż była to wiadomość do niego, od tego przed którym uciekał. Cała złudna nadzieja uleciała, zostało tylko przerażenie. 
„Robercie, mój miły druhu. Tyle lat się nie widzieliśmy, a ty uciekasz przed spotkaniem ze mną. Dlatego wymyśliłem sposób by zachęcić cię do spotkania. Twoja rodzina ma od lat u mnie dług, a ja chcę by ten dług został spłacony. Dlatego spotkajmy się w twoim rodzinnym domu. Mam nadzieję, że zjawisz się na tej wspaniałej uczcie, mój przyjacielu.
Abbadona.”
Czas jakby się zatrzymał. Nie bacząc na to, że stoi w kałuży krwi martwego człowieka, Robert padł na kolana i zaczął płakać. Wrzeszczał przez łzy i uderzał pięściami w podłogę. Nie wiedział co teraz powinien zrobić. To mogła być pułapka, a jeśli nią była to jadąc do domu rodziców popełni samobójstwo. Natomiast jeśli Abbadona nie żartował, jeśli ta „uczta” ma się odbyć naprawdę? W taki wypadku powinien jak najprędzej wstać z kolan i pędzić na ratunek swojej ukochanej rodzinie. W momencie kiedy papier tonął w czerwonym płynie, Robert podejmował najtrudniejszą z życiowych decyzji. Albo umrze on, albo jego rodzina.
Decyzja była prosta. Podniósł się z klęczek i jeszcze raz spojrzał na nieboszczyka. Czuł jak nikła zawartość żołądka przewraca się w nim gotowa by ujrzeć światło dnia. Powstrzymał się jednak i wybiegł czym prędzej z motelu. Musiał działać najszybciej jak tylko mógł. 


W domu Witchinów panowała wręcz namacalna atmosfera smutku. Dlatego około godziny piętnastej Marrie zaproponowała synowej, że pojedzie z nią odebrać dzieci i zabierze ich wszystkich do siebie. Matka czwórki dzieci nie zastanawiała się długo i przystała na propozycję teściowej. Podała synka rozmówczyni, a sama poszła po fotelik samochodowy. Mały Henry wesoło gaworzył będąc w objęciach babci, która w tym momencie podejrzanie uśmiechnęła się w jego kierunku. Po kilku minutach wszyscy już siedzieli w samochodzie, w drodze po pozostałe pociechy. 
Najpierw pojechano po małą Tiffany. Matka poszła zabrać córkę ze żłobka, a Marrie została w samochodzie pilnując Henrego. Chłopiec z zainteresowaniem przyglądał się jak kobieta obserwuje go patrząc w lusterko. Śmiał się i gaworzył. Najwyraźniej nie zdawał sobie z niczego sprawy. W końcu to tylko malutkie dziecko. Nie rozumiało co go otacza.
Kiedy w foteliku obok Henrego siedziała już Tiffany, Witchinowie pojechali odebrać Mel i Jacksona. Pod budynkiem szkoły Kristen przełożyła fotelik z Henrym na przednie siedzenie, tak żeby bliźnięta mogły usiąść z tyłu. W momencie kiedy wszyscy siedzieli już w pojeździe, Marrie jak najszybciej odjechała w stronę swojego domu. Dzieciaki były zachwycone odwiedzinami dziadków, natomiast ich matka czuła coraz większy niepokój z tym związany.

Na parkingu przed motelem stała stara, w większości zeżarta przez rdzę ciężarówka. Był to jedyny pojazd w tej okolicy, prawdopodobnie należący do nieboszczyka leżącego na tyłach przytułku. Dlatego Robert nie zastanawiał się kiedy wsiadł za kierownicę. Miał szczęście, że pojazd był otwarty, a kluczyki znajdowały się w schowku po stronie pasażera. W momencie kiedy silnik nie zaskoczył za pierwszym razem, umysł bohatera zaczął pisać scenariusze tego co w tym momencie może dziać się z jego ukochanymi dziećmi i żoną. Mimo, że była dopiero 8, może 9 rano, przeczuwał iż stanie się coś okropnego. Miał przed sobą blisko 5 godzin jazdy, dlatego musiał się śpieszyć. 
Silnik odpalił dopiero po trzeciej próbie, do trzech razy sztuka, co nie? Czym prędzej wycofał samochód z parkingu i wyjechał na boczną ulicę po której błąkał się wczorajszej nocy. Coraz bardziej bolały go skronie, każda część mózgu dotkliwie pulsowała. A to wyjątkowo utrudniało prowadzenie. Na szczęście o tej godzinie na ulicach panował umiarkowany spokój. Czas mijał powoli, a kierowca pędził na tyle na ile pozwalał mu stary, warczący silnik ciężarówki. Był już całkiem przepocony z nerwów i strachu. Ledwie dawał radę naciskać na pedały, a przy zmianie biegów trzęsły mu się ręce i omal nie wpadł pod samochód pędzący z na przeciwka. 
Kolejną trudną decyzję podjął będąc już niedaleko celu swojej podróży. Postanowił wtedy zajrzeć do swojego domu, z maleńką nadzieją, że Kristen wraz z dziećmi będą tam na niego czekać. Zważając na to, że była blisko piętnasta po południu, wszyscy powinni być już w domu.
Już w momencie gdy wjeżdżał na podjazd, wiedział, że nikt tu na niego nie czeka. Nie było samochodu należącego do Kristen, ale obok domu stało Audi należące do jego ojca. Prawdopodobnie któreś z jego rodziców zabrało jego rodzinę do siebie, prawdopodobnie dla bezpieczeństwa. Które było złudne, ale widział to tylko on i jego matka, która teraz była z jego rodziną. Musiał się spieszyć. 
Do rodzinnego domu nie było daleko. Dojechał tam około piętnastej trzydzieści. Samochód Kristen stał na podjeździe. Wewnątrz domu panował półmrok. W sercu Roberta zradzała się niepewność. Bał się wyjść z samochodu, tak samo jak bał się tego co może zobaczyć w środku. Dlatego przez dłuższą chwilę wpatrywał się we frontowe okna.


W domu Witchinów panował chłód, zasłony były częściowo pozaciągane, a pies na dworze szczekał nad wyraz głośno. Dzieciaki czym prędzej pobiegły szukać dziadka, którego chciały powitać. Natomiast Kristen z małym Henrym na rękach poszła za teściową do kuchni. Marrie Witchin zapaliła palnik pod metalowym czajnikiem i nasypała kawy do filiżanek. Wciąż była uśmiechnięta, ale ten uśmiech przyprawiał Kristen o zawroty głowy. Nim zdążyła się zorientować podała Henrego teściowej, a sama upadła na podłogę tracąc przy tym przytomność. 
Odzyskała ją dopiero w momencie kiedy coś boleśnie wbijało się w jej ramiona. Zamrugała kilkakrotnie, jednak w pomieszczeniu w którym była panował mrok. To na co zwróciła uwagę, to zapach stęchlizny i warzyw, głównie zapach dyni. Gdzie ja do cholery jestem?! –pomyślała. Jeszcze raz próbowała zrozumieć swoje położenie. Siedziała, więc zapewne na jakimś krześle, a po chwili kalkulacji, oraz wytężania wzroku, zrozumiała, że to co ją unieruchamia to gruba lina którą była przywiązana. Po kolejnej chwili zastanowienia połączyła zapach stęchlizny, warzyw i jeszcze kilku innych czynników, przez co powoli docierało do niej położenie w jakim się znajduje. Była zamknięta w piwnicy. Tylko dlaczego?
Kiedy próbowała wyszarpać się z uścisku usłyszała płacz dziecka. Od razu rozpoznała, że to płacz Henrego. W pomieszczeniu zapaliło się światło, niewielka żarówka, dyndająca na kablu. To co wyłoniło się z ciemności przeraziło kobietę. Naprzeciwko niej stały trzy drewniane krzesła, do których przywiązana była trójka jej dzieci. Były przywiązane, tak samo jak ona. A ich małe główki zwisały bezwładnie na piersi. Tuż za plecami dzieci stał człowiek, dopiero po kilkunastu sekundach Kristen zrozumiała, że to jej teść. Na jego twarzy malował się przerażający uśmiech, niczym z horroru. Kobieta zaczęła krzyczeć, próbując tym samym obudzić dzieci. Miotała się na krześle próbując się uwolnić i dostrzec skąd dochodzi dziecięcy płacz. 
Po chwili na schodach zjawiła się Marrie w długiej szacie z Henrym na rękach. Jej uśmiech był tak samo przerażający jak Malcolma. Jednak to co wzbudzało największą grozę były oczy kobiety, były puste, ale lśniły z niewyjaśnionego podniecenia. 
-Wiesz Kristen, to wszystko co robimy jest dla naszego syna. – mówiąc to, powoli skinęła do męża żylastą dłonią. A on natychmiast zbliżył się do krzesła na którym siedział Jackson. Coś błysnęło, Kristen wrzasnęła przeraźliwie, trysnęła fala krwi. Mężczyzna poderżnął chłopcu gardło. Po czym znów wycofał się do tyłu z tym przeraźliwym uśmieszkiem. Wszystko było zbryzgane krwią, włączając w to zapłakaną twarz Kristen. 
-No więc, lata temu, gdy demony opętały Roberta, co zresztą nie było przypadkiem. Stała się rzecz wyjątkowa. Demony zgodziły się na współpracę. Trwało to długo. Nasza rodzina starała się o taki pakt od pokoleń. Dopiero kiedy Robert przyszedł na świat, posłańcy piekieł zgodzili się by przyjąć w ofierze jego ciało i duszę. – Marrie była wysoce spokojna mówiąc to. Całkowicie znikła ta zapłakana staruszka, którą Kristen widziała dziś w swoim salonie. Przywiązana kobieta wciąż szlochała. A idąca po schodach bestia ponownie skinęła do męża. 
Kristen wytrzeszczyła oczy i zaczęła wierzgać jak opętana, mając małą nadzieję, że uda jej się ocalić pozostałe dzieci. Niestety Malcolm już stał przy Melanie z połyskującym, zakrwawionym nożem kuchennym. Krótki moment, tak jakby czas się zatrzymał. Kolejny gorący strumień krwi. Kolejne martwe dziecko. Tym razem mężczyzna kopnął w krzesło, a ono wraz z całkowicie bezwładnym ciałem runęło na ziemię. Kristen czuła jak krew mrozi się jej w żyłach. Nie widziała nic przez łzy i spływającą po jej twarzy krew. 
-Błagam! Błagam, Marrie, Malcom! Przestańcie! Zostawcie nas już! Nie dość wam?! – głos kobiety łamał się z każdym kolejnym słowem. Nie potrafiła skupić się na słowach, ani nawet na myślach. Patrzyła błagalnie na katów i łkała. 
W momencie wszyscy w pomieszczeniu zastygli. Ktoś wszedł do domu. Dało się słyszeć trzaśnięcie drzwi frontowych i męski głos wołający Kristen. 
-To mój syn, jednak przyjechał... – kobieta brzmiała nad wyraz groźnie. 
Nad głowami słyszeli kroki. Robert chodził od pokoju do pokoju szukając kogokolwiek. W tym czasie Marrie podeszła do synowej i szarpnęła za włosy. – Widzisz moja droga. Wy jesteście tylko narzędziem. Przelana dziś krew ma cieszyć Abbadone, jednak najważniejszą krwią będzie krew niewinnego. – Malcolm szedł powoli w stronę Tiffany, kopną przy okazji dynię, która pękła z trzaskiem, a z jej wnętrza wylał się miąższ. – Świętujemy Halloween, chyba najbardziej udane od wielu, wielu lat. – wrzasnął i kopnął w krzesło. 
Tiffany uniosła główkę i spojrzała badawczo na zapłakaną matkę. Jej oczy wyrażały ciekawość, ale i panikę. Nie mogła się poruszyć, a usta nie chciały wydawać dźwięków. Matka patrzyła na nią przerażona, co chwila spoglądając gdzieś w tył. Co potęgowało przerażenie dziewczynki. Wtedy kobieta zaczęła błagać i krzyczeć, a malutka Tiffany zaczęła płakać. Co nie zdało się na zbyt wiele. Starszy mężczyzna złapał dziewczynkę za włosy i pociągnął do góry tak, że uniosła się nad ziemię wraz z krzesłem. Fala bólu spowodowała piskliwy dziecięcy wrzask. A facet przejechał ostrym nożem po jej chudej, delikatnej szyjce. Z tętnicy buchnęła krew. Kroki na piętrze przyspieszyły i zbliżały się. Kristen zemdlała.
Po schodach zbiegł Robert. Prawie z nich spadł kiedy zobaczył co wydarzyło się w piwnicy. Dopiero po kilku mrugnięciach dotarło do niego, że przelano tu krew jego dzieci. Podbiegł do nieboszczyków i zaczął szlochać. Wrzeszczał i płakał. Dopiero śmiech jego rodzicielki wyrwał go z lamentu. Spojrzał gniewnie w stronę matki. A wtedy dostrzegł obok swoją ukochaną żonę, która wyglądała teraz jak nieboszczyk. Bezwładnie zwisała na krześle. Była nieprzytomna. Chciał do niej podbiec, ale matka uśmiechnęła się do niego i wskazała na śpiącego na jej rękach Henrego. Robert pobladł. 
Kiedy chciał odebrać matce swojego najmłodszego i jedynego żyjącego syna, jego ojciec zbliżył się do Kristen. Jedyne co bohater zdążył zrobić to krzyknąć coś niezrozumiałego. Z szyi jego ukochanej trysnął czerwony płyn. Nogi ugięły się pod mężczyzną. Zaszlochał. Teraz w jego głowie huczało „Henry, Henry, Henry” Szybko podniósł się i chwycił stojącą w rogu łopatę. Z wyjątkową dlań szybkością rzucił się w stronę ojca i z impetem uderzył go w głowę. Dźwięk był podobny do pęknięcia dyni. Ciało bezwładnie upadło na ziemię, a z otworu w czaszce polała się krew i szarawa maź. 
-Oddaj mi mojego syna! – wrzasnął, z taką stanowczością, że Marrie aż się uśmiechnęła.
-Chyba śnisz. On jest mi potrzebny, tak samo jak ty wtedy gdy przyszedłeś na świat. 
-Chcesz powiedzieć, że byłem marionetką? Że to wszystko było grą? – głos mu się łamał. A matka przechadzała się ze spokojem w te i z powrotem po betonowej powierzchni. 
-Źle to interpretujesz. Pomyśl, że to... zaszczyt! – tu zaśmiała się złowieszczo, rzucając synowi groźne, pełne tryumfu spojrzenie. 
W kałuży krwi, na samym środku zatęchłej piwnicy stała teraz stara kobieta z dzieckiem na rękach. Patrzyła w sufit i powoli unosiła dziecko do góry. Z ust jej dobywały się niezrozumiałe dla Roberta słowa, brzmiały jak zaklęcia. 
Oprócz gardłowego głosu kobiety było słychać tylko głośny oddech mężczyzny opierającego się o zakrwawioną łopatę. Robert wpatrywał się w matkę z nienawiścią, a w jego głowie zradzał się plan jak odebrać z jej rąk Henrego.
Kiedy mężczyzna wyrwał z zaciśniętej dłoni trupa, swego ojca, nóż i chciał wbić go matce w serce. Wtem można było usłyszeć niepokojący huk. Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał z gniewem na kobietę, która wnioskując po wyrazie twarzy, tego właśnie dźwięku wyczekiwała. 
Marrie zaczęła się śmiać i krzyczeć „On tu jest! ON tu jest! Przybył na moje wezwanie!” Nie dało się nie zauważyć jej podniecenia i błogiej radości. 
Wykorzystując chwilę nieuwagi, oraz światło które zgasło tuż po niepokojącym huknięciu, Robert natarł na matkę z impetem wbijając w jej brzuch nóż. Stęknąwszy z wysiłku wyciągnął ostrze i wbił je ponownie po samą rękojeść. Kobieta upadła na podłogę, a dziecko zaczęło płakać. Szybko zostało podniesione przez ojca i objęte z całych sił. 
Robert wraz z synem otoczeni byli truchłami swojej rodziny, kałużami krwi i zapachem śmierci. To jednak nie był koniec ich dramatu. Coś było z nimi w pomieszczeniu i to coś nie miało dobrych zamiarów. 
W jednym momencie zapach ze stęchlizny gnijących warzyw, zmienił się w gryzący odór siarki i powietrze miało teraz rdzawy posmak krwi. 
Przeszywający na wskroś gardłowy rechot i basowy głos huknął na cały dom, który zatrząsł się w posadach „JAM JEST ABBADONA, ANIOŁ ODCHŁANI! PRZYBYŁEM PO KREW I DUSZĘ NIEWINNEGO!” 
Robert nic nie widział, ale serce waliło mu jak młot. Był pewien, że wszyscy oprócz niego i jego syna nie żyją. Wmawiał sobie, że to wyobraźnia i kulił się obejmując dziecko. Jednak rozpoznał ten głos. Pamiętał go aż za dobrze. Zacisnął z całych sił powieki i nucił coś byleby odciąć się od tego co go otaczało.
Wtem jakaś niezrozumiała siła, coś na kształt wielkiej zakończonej pazurami łapy, odepchnęło go w kąt, tak że ciało uderzyło z impetem o ścianę. Omal nie stracił przytomności. Chociaż był tego bardzo bliski, walczył by móc ocalić syna. 
Dziecko zaczęło płakać, gdyż leżało teraz na gołej, zimnej podłodze. Gdy coś zaczęło unosić niemowlę, Robert wrzasnął, nie wierząc własnym oczom. Niestety teraz gdy jego oczy były przyzwyczajone do mroku, dostrzegał zarys sylwety, która uniosła płaczące maleństwo. Było to ponad dwumetrowe monstrum z ogromnymi łapskami, garbiło się dotykając karkiem sufitu. Miał stopy przypominające wydłużone wilcze łapy, a na plecach parę czarnych złożonych, skrzydeł. Stwór obrócił się w jego stronę i łypał na niego małymi paciorkowatymi oczkami, w których widać było satysfakcję i błogie podniecenie. 
Demon wyciągnął jedną z łap na wprost, trzymając w niej płaczące dziecko. Drugą łapą wbił się w drobną dziecięcą klatkę piersiową, czemu towarzyszył dźwięk rozrywania miękkiego materiału i ciche chrupnięcie. Wtedy niemowlę przestało płakać. Stwór wyrwał z klatki serce, po czym rzucił bezwładnymi zwłokami jak laką. Uniósł nieco dłoń, tak, że również dotykała sklepienia i wcisnął sobie serce do paszczy. Można było zaobserwować przy tym jego białe lśniące kły. 
Abbadona wyszczerzył się raz jeszcze w stronę Roberta i po prostu zniknął. 


Robert leżał na podłodze na wpół przytomny łkając. Nie miał pojęcia czy to co się wydarzyło było prawdą czy nie. Zwijał się przyciągając kolana bliżej twarzy. Usłyszał dźwięki syren. Ale to nie miało znaczenia. Stracił wszystko co miał, każdą najważniejszą osobę. W jego głowie zradzały się samobójcze myśli, nie chciał dłużej żyć po tym co widział, nikt by nie chciał. 
Do domu wbiegli ludzie. Prawdopodobnie policja. Wywlekli mężczyznę na zewnątrz i zakuli w kajdanki. Wsadzili do radiowozu i odwieźli na komendę. Wtedy inni śledczy oglądali miejsce masakry i spisywali protokoły. 
Po trwającym ponad pięć godzin przesłuchaniu, uznano Roberta chorym i niepoczytalnym. Nikt nie wierzył w demonicznego sługę Szatana. Po przeprowadzeniu śledztwa faktycznie wywnioskowano iż to nie Robert zabił żonę i trójkę dzieci, ale zabił Marrie i Malcolma Witchinów, czyli własnych rodziców. Oraz oskarżono go o zabicie najmłodszego ze swoich dzieci. Nikt nie znał i nie potrafił dociec motywu, ale Robert był jedynym możliwym sprawcą. Jedyne czego nie udało się ustalić to co stało się z sercem chłopca. 
Po kilkudniowej obserwacji w celi, Robert został przeniesiony na specjalistyczny oddział psychiatryczny dla chorych i niepoczytalnych przestępców. Mężczyzna wciąż powtarzał, że to wszystko wina demona. Nawet kiedy zamknięto go w całkiem pustym pokoju, z białymi ścianami, ten uparcie pozostawał przy swoim i co noc krzyczał, że ON po niego idzie. Napady nasilały się każdej jesieni, gdy oddział świętował halloween. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz