Idę wąską ścieżką w zaciemnionym lesie. Jest późno. Nie boję się, jest mi przyjemnie iść samemu przez mroczny, czarny las. Czuję powiew wiatru, słyszę odgłosy zwierząt czających się gdzieś niedaleko. Obserwują mnie nie ujawniając się, to dziwne ale satysfakcjonujące. Wreszcie ktoś mnie dostrzega. Idę dalej. Idąc patrze w czarne, rozgwieżdżone niebo. Księżyc jest zasłonięty szarawymi chmurami leniwie sunącymi po niebie. Jest pięknie. Nie chce stąd iść. Chcę zostać w tym cudownym, cichym i spokojnym miejscu. Nie boję się tu być, jak wielu...
Idąc spostrzegam jakieś światło niedaleko. Mignęło gdzieś między drzewami. Zaintrygowany podbiegłem w tamto miejsce. Ale światełko zniknęło. Zrezygnowany wróciłem na ścieżkę, i poszedłem dalej przed siebie. Jednak z narastającym niepokojem sprawdzałem czy nic za mną nie podąża. Wcześniej nie czułem tego niepokoju.. strachu. Źle mi z tym, przyśpieszam kroku. Zaczynam biec. Czuję jak by ktoś mnie gonił, śledził, ciągle za mną szedł. Miałem wrażenie, że coś na drzewach się we mnie wpatruje. Biegłem coraz szybciej.. Potknąłem się. Od razu podparłem się na rękach i odwróciłem na bok i spojrzałem za siebie.
Stała tam jakaś niewyraźna postać. Na wysokości serca świeciło się blade, błękitne światełko. Wpatrywałem się w nie jak zahipnotyzowany. Mimo strachu nie mogłem oderwać wzroku od postaci. Nagle twarz dziwnej osoby zaczęła się do mnie zbliżać. Światełko powędrowało do góry oświetlając tę scenę. Ujrzałem twarz, a właściwe coś co przypominało twarz.. czarne oczodoły... nie pamiętam nic więcej zemdlałem. Ostatni obraz to czarne puste i przerażające oczodoły oświetlone błękitnym światłe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz